íà ãëàâíóþ | âîéòè | ðåãèñòðàöèÿ | DMCA | êîíòàêòû | ñïðàâêà | donate |      

A B C D E F G H I J K L M N O P Q R S T U V W X Y Z
À Á Â Ã Ä Å Æ Ç È É Ê Ë Ì Í Î Ï Ð Ñ Ò Ó Ô Õ Ö × Ø Ù Ý Þ ß


ìîÿ ïîëêà | æàíðû | ðåêîìåíäóåì | ðåéòèíã êíèã | ðåéòèíã àâòîðîâ | âïå÷àòëåíèÿ | íîâîå | ôîðóì | ñáîðíèêè | ÷èòàëêè | àâòîðàì | äîáàâèòü



IX

Smerda z dala juz starca zobaczyl, odwr'ocil sie do swoich, dal im znak, druzyna sie rozstapila, rozbiegla i poczela zagrode otacza'c ze wszech stron, jakby sie obawiala, aby z niej sie kto ucieczka nie ratowal.

Dowodzacy samoczwart[244] podjechal blizej, bezpiecznie, nie spodziewajac sie wcale, by tu na'n oczekiwano… Sambora ucieczka nie zostala dostrzezona.

Wisz ciagle stal we wrotach z glowa podniesiona, oczekujac bez trwogi zaczepki. Zdawal sie bezbronnym, co smerde tez o'smielalo.

Drwiaco poczal sie u'smiecha'c kneziowski sluga, patrzac na niego.

— A ja znowu do was w go'sci! — zawolal z dala. — To'scie mi by'c powinni radzi…

— Jam zawsze go'sciom rad — odparl Wisz spokojnie.

— Kne'z wam poklon 'sle i do siebie prosi, na ko'zle udo, na miodu czasze, na druzbe[245] i rozmowe — szyderczo ciagnal dalej smerda. — A zeby predzej was mie'c, az mnie po was przysyla…

Wisz zmilczal troche.

— Nie bylbym od tego, aby mu sie pokloni'c — rzekl z wolna — alem ja stary, a on mlodszy. Ja pan u siebie, on na grodzie… Je'sli co do mnie ma, posl'ow znajdzie…

Smerda konno podjezdzajac coraz blizej, mruczal.

— Milcz, ty stary zuchwalcze! Ty niepoczciwy, nieposluszny — zakrzyczal nagle. — Ja tu na ciebie sad wioze i powrozy! Ty's to wiece 'smial zwolywa'c!

— Ano… ja! — rzekl Wisz spokojnie. — Ja… Kazdy z nas starszyzn po mirach ma do tego prawo. Tak z wiek'ow bywalo i tak bedzie, p'oki nas stanie.

— Nauczymy my was wiec'ow — zawrzeszczal smerda i stanawszy tuz przy starcu, reka sie zamierzyl na niego. Stary z wolna ustapil.

— Jedli'scie chleb pod moim dachem — rzekl — nie zycze wam zla… ustapcie, prosze, precz… i powiedzcie kneziowi, ze wiec sie zbierze, cho'cby mnie miedzy zywymi nie bylo.

Domawial tych wyraz'ow, gdy smerda na swoich zakrzyknal i gromada cala rzucili sie na nieustraszonego starca, kt'ory teraz dopiero miecza dobyl spod poly. Zza plot'ow, tyn'ow, 'scian, wszystek jego lud, synowie, czelad'z, wyrwala sie z ogromnym wrzaskiem, napinajac luki i zamachujac procami. Ale Wisz ten zaped skinieniem reki powstrzymal.

Kneziowscy ludzie, niespodzianym ukazaniem sie obro'nc'ow troche przerazeni, w tyl sie cofneli.

— Bedziemy sie bronili! — zawolal stary. — Id'zcie, je'sli nie chcecie, aby sie tu krew polala… A tobie — rzekl zwracajac sie z gniewem do smerdy — tobiez to przystalo napada'c na swoich i sluzy'c obcym!… Ty, niewolniku podly!

Smerdzie twarz cala krwia zaplonela, targnal sie i swoich, co stali opodal, zaczal bezcze'sci'c.

— Bij a morduj! — krzyknal.

Strzaly polecialy z obu stron.

Parobcy Wiszowi, kt'orym pilno bylo wzia'c sie za bary z napastnikami, poczeli sie cisna'c i prze'c do wr'ot, do kt'orych z drugiej smerda sie dobijal ze swoimi.

Stary Wisz pozostal w po'srodku tej kupy, cofna'c sie nie mogac. Plot i wrota trzeszczaly od nacisku, lamiac sie kawalami.

Starszy syn gospodarza, Ludek, zaslaniajac ojca, cial po lbie smerde i czapke mu rozplatawszy glowe rozkrwawil, ale razem prawie dzida, kt'ora kneziowski sluga w reku trzymal, utkwila w piersi starego Wisza… koszula jego zaczerwienila sie krwia, kt'ora buchnela z rany. Stary reka drzaca pochwycil pocisk, tkwiacy juz w nim i zdruzgotal go jeszcze… ale zele'zce i kawal drzewa zostalo w ranie. Wisz poslonil sie z krzykiem i padl na rece syna.

Na widok trupa tego, gdyz stary z jekiem wyzional ducha, wszystko, co zylo, rzucilo sie jak w'sciekle na ludzi grodowych. Walka rozpoczela sie, nie na luki i proce, ale na pie'sci i zeby, chwytali sie za barki i walili o ziemie.

Z tyl'ow wdarli sie na ten halas ci, co zagrode obstawia'c mieli, i wmieszali sie niespodzianie, poploch rzucajac chwilowy na gromadke obro'nc'ow.

Trwoga trwala tylko chwile, zwr'ocili sie stojacy w podw'orzu ku napastnikom i zwarli, drudzy u wr'ot z zacieto'scia walczac na swoich 'smieciskach, odpierali kupke smerdowych ludzi. Widok lezacych na ziemi we krwi zwlok starego Wisza zajadlo's'c powiekszal.

Liczba z obu stron prawie r'owna byla… Za starca, kt'ory padl, kilku smerdzie zabito, sam on ranny, gdy mu oczy krwia zaplywaly, ustapi'c musial i poczal wola'c na swoich, aby sie cofali.

Co pozostalo grodowych pacholk'ow, wyparlo sie z podw'orza kupiac[246] okolo dow'odcy i z nim razem ustepujac ku brzegowi rzeki. Wiszowi[247] dali im odej's'c, zostajac przy obronionej zagrodzie, 'scigajac ich tylko lajaniem i krzykami.

Obie strony dosy'c mialy tej walki krwawej.

Znad brzegu rzeczki podnosily sie tylko glosy i wrzawa, kt'orej od wr'ot odpowiadano.

— Psie syny! Niewolniki! Raby!

— Gady! Zmije!…

Podobnymi wyrazy ciskano na siebie z obu stron dlugo, grozac z jednej pie'sciami, z drugiej oszczepy podnoszac w g'ore.

— Chod'zcie tu! — wolali jedni.

— Zblizcie sie — odpowiadali drudzy.

Tymczasem w krzakach nad rzeka smerdzie obmywano i obwiazywano glowe, a synowie cialo ojca podni'oslszy, nie'sli je zlozy'c w izbie na poslaniu… nie'sli i plakali a krzyczeli…

Nikt walki na nowo rozpoczyna'c nie my'slal. Glosy ucichaly powoli.

Widocznym bylo, ze smerda ze swoimi ustapi i zaniecha dalszej napa'sci. W istocie smerdzie dostatecznym sie zdawalo, ze winowajca zginal, a ani on, ani ludzie jego nie chcieli zycia stawi'c[248], nie czujac sie silniejszymi.

Pokladli sie tylko nieopodal od wr'ot obozem z ko'nmi i pozostali, grozac, do wieczora. Musiano tez naprzeciw nich straz postawi'c, aby sie noca niespodzianie nie rzucili, bo im jeszcze nie dowierzano. Gdy mrok zapadl zupelny, ucichlo nad rzeczka, jak gdyby po walce sie wylegiwali.

Chlopak na brzuchu podpelznawszy, dojrzal dopiero nierychlo, ze korzystajac z ciemno'sci, kneziowscy ludzie w br'od przebyli wode i drugim brzegiem zna'c nazad po cichu odciagneli do grodu.

Rozstawiwszy wiec czaty, mogli juz wszyscy spocza'c. Drogo to byl kupiony odpoczynek.

W 'swietlicy na poslaniu swym lezal trup starca blady, reka jeszcze 'sci'snieta trzymajac zlamane drzewce, kt'ore tkwilo mu w piersi zastygla krwia czarna oblanej. Luczywo palilo sie na ognisku, dwaj synowie siedzieli i plakali. Nie bylo nawet komu o pogrzebie pomy'sle'c, bo niewiasty wszystkie jeszcze byly w lesie.

Dano im zna'c, pobiegl Sambor hukajac w um'owiony spos'ob, lecz nim mu na glos jego odpowiedziano, nim nadeszly zona, c'orki, synowe, slugi i wnuki, noc juz byla w polowie.

W'sr'od ciszy las'ow, z dala ten poch'od zalobny slycha'c bylo.

Szly placzac, ryczac, 'spiewajac, zawodzac, wlosy rwac z glowy, a puszcza jekiem rozlegala sie daleko.

Przodem szla stara Jaga, siwe wlosy rozpu'sciwszy na ramiona, z rekami zalamanymi, z zamknietymi powieki[249]. Pod rece wiodly ja c'orki, zrzuciwszy z gl'ow wianki, rozpl'otlszy kosy, podarlszy odziez na sobie. Tylko Dziwa szla milczaca i jakby martwa.

Lament ten, placz i razem pie's'n jekliwa, wszystkich przejal smutkiem i groza… Mezczy'zni wt'orowali. Otwarly sie drzwi i caly ten orszak niewie'sci wtoczyl sie jak pijany rozpacza, biegnac az do zwlok starca. Tu popadaly na ziemie wszystkie i tarza'c sie zaczely.

Ogie'n przygasl byl na kamieniach, przyrzucono pek luczywa i w blasku jego przedstawil sie obraz ten tak straszno, tak bole'snie, ze ci, co juz plakali dzie'n caly, na nowo rycze'c poczeli.

W podw'orzu wyly psy, w szopach strwozone odzywalo sie bydlo i konie rzaly. Nareszcie Dziwa z ziemi wstala. Stara Jaga ruszyla sie za nia, placzki tylko zostaly na ziemi, zawodzac i 'spiewajac pie'sni… Matka i c'orka szly zmarlego do mogily odziewa'c.

Zalnik i zgliszcza dosy'c byly oddalone, na polance piaszczystej znajdowaly sie w lesie. Poszli wiec parobcy drzewo przysposobi'c na stos, kamienie gotowa'c do grobu, bo ciala nie chciano dlugo trzyma'c niespalonym, azeby duch m'ogl predzej wzlecie'c do ojc'ow i braci.

Noc to byla znowu bezsenna i lzawa… Nad rankiem juz stary Wisz siedzial na lawie, podparty tak, aby sie zywym niemal m'ogl zdawa'c jeszcze. Najlepsza odziez na'n wlozono, najpiekniejsza bro'n przypasano do pasa, czapke z kita mial na glowie, luk na plecach, proce, kamienny top'or ojc'ow i dlut z krzemienia.

Siwy ko'n, na kt'orym ostatnia podr'oz odbywal, stal przeznaczony, aby z nim splonal na stosie.

U n'og nieboszczyka, na ziemi, siedziala Jaga z glowa spuszczona, ubrana w najpiekniejsze swe suknie, w sznurach bursztynu i 'swiecacych naramiennikach; siedziala i jeczala po cichu…

Dalej placzki z rozrzuconymi wlosy, bijac w dlonie, drapiac twarze i piersi, 'spiewaly pie'sni rzewne… W glebi synowie stali na rekach podparci, lzy ocierajac po cichu.

— …Odszedle's od nas — wolaly placzki — nie ma cie, panie… osierocile's nas biednych… Poszedle's, panie, do ojc'ow twoich, do duch'ow jasnych, wojowa'c z czarnymi duchy… Wszystko's na ziemi mial, czego dusza zapragnie… Ziemie rozlegle, zwierza dostatek, trzody bez liku, zboza zasieki, ul'ow tysiace, chleb i mi'od bialy… I milo's'c miale's u ludzi… Zone ci wierna, dzieci posluszne, czelad'z pokorna i konie racze… Rzucile's wszystko… i nas… i dzieci… i nigdy do nas nie wr'ocisz… Patrz na sieroty, wlosy rwa z glowy, slyszysz ich jeki… otw'orz powieki. Wiszu, wojaku niezwyciezony, wr'og na cie napadl zdradliwie… Krew twa pomszczona, zemsta niesyta, z twojego rodu p'ojdzie ostatni m'sci'c ja, dop'oki stanie zab'ojc'ow plemienia…

'Spiewy te zalobne powtarzaly sie bez ko'nca. Dzie'n juz byl, gdy dano zna'c od lasu, ze na zgliszczu stos byl gotowy. Sasiadom parobcy zna'c dali, proszac na chleb zalobny.

Caly poch'od ruszyl z zagrody. Czterej parobcy nie'sli siedzace zmarlego cialo, za nimi wiedziono konia, prowadzono psy, niesiono bro'n i szaty. Placzki kolem otaczaly zwloki, pie'sni ciagle zawodzac nowe i przera'zliwe wydajac jeki. Za nimi szedl gu'slarz Slowan ze spuszczona glowa i Jaga, kt'ora wiodly c'orki pod rece; cala ludno's'c az do dzieci wysypala sie ze dworu, kt'ory pustka otwarta pozostal.

Do zgliszcza trzeba sie bylo przez las przedziera'c, lezalo bowiem na wzg'orzu nim otoczonym, w'sr'od gestego boru, kt'ory do'n obcym bronil przystepu. Miejsce bylo piaszczyste, gdzieniegdzie dziewannami i piolunem bladym porosle. Troche trawy wyschlej zielenialo w'sr'od kamieni starych, kt'orych rzedy oznaczaly dawne mogily.

U wnij'scia, na ubitym tokowisku, wznosil sie ogromny, szeroki stos z bierwion[250] sosnowych, kt'ory cztery grube pale wbite po rogach utrzymywaly. Niedaleko od niego wida'c bylo przygotowane popielnice[251], garnki, miski i drobne gliniane naczynie, w kt'orym popioly i ofiara obietna[252] mie'sci'c sie miala; chleby, kolacze, miesiwa, piwo i mi'od, na tryzne[253] przygotowane. Piekne slo'nce majowe i niebo jasne dodawaly uroczystemu obrzedowi powagi i spokoju, jak gdyby duchy dobre cieszyly sie przyjeciem starego kmiecia.

Niewiasty wszystkie kolem otaczaly Jage milczaca, ubrana jak na weselne gody i po kolei calujaca dzieci swoje, jakby je na wieki zegnala. Nie m'owila nic — ale wszyscy czuli i wiedzieli, ze na stos p'ojdzie za towarzyszem zycia i pozosta'c sama, osierocona, nie zechce na ziemi.

W'sr'od jek'ow placzek wniesiono na stos cialo, umieszczajac je w po'srodku, przy nim skladano z kolei wszystko, czego potrzebowal za zycia do pracy i low'ow. Klody sosnowe poukladane jedne na drugich wiodly jakby wschodami do g'ory, gdzie Wisza trup stal, otoczony orezem i odzieza…

Jeszcze go przymocowywano, gdy Jaga pocalowawszy w glowe Dziwe, krokiem powolnym ruszyla do stosu. Przypadli do niej synowie powstrzymujac, ale ich odtracila z lekka, przystapily c'orki jeszcze, dala im znak, aby uszly z drogi, rzucily sie z placzem wnuczki, wolajac na nia, wskazala matkom, aby je wziely na rece… Szla tak az do stosu, stanela chwile, popatrzala na stojacych, na bialy 'swiat szeroki i 'smielszym krokiem wstepowa'c zaczela po drzewach, coraz wyzej, na szczyt sam, az tu padla u st'op meza i objawszy nogi jego rekami, nieruchomie przy nich zostala…

Jek placzek wznosil sie coraz przera'zliwszy. Przyprowadzono siwego i na stosie uwiazano go u slupa, skrepowawszy mu nogi. Przy nim postawiono psy ulubione… Placzki zaczely obiega'c stos dokola, jakby w szalonych skokach miotajac sie i krzyczac. Nareszcie po czterech rogach ogromne kupy luczyny smolnej, kt'orej pod spodem i po bokach nagromadzono niemalo, zazegnieto razem. Podpalone zaledwie, zajely sie nagle, szybko, plomieniem jasnym i w mgnieniu oka drzewo przepojone smola stanelo jednym ogniskiem ogromnym. Dym i plomienie zakryly zwloki.

Jeki zmienily sie w krzyk rozpaczliwy, dym wil sie klebami sinymi dokola, obejmujac stos z bok'ow, od spodu i buchajac spomiedzy kl'od, okolo kt'orych sie obwijal. Niekiedy mignely tylko jeszcze siedzace zwloki i u n'og ich lezaca niewiasta, to ko'n, kt'ory sie rwal, na pr'ozno silac uwolni'c… Ogie'n z chciwo'scia stos pozeral… a na chwile wiatrem lekkim przytlumiony, powracal z podwojona zajadlo'scia po swa pastwe, wciskajac sie wszedzie, syczac, pryskajac i zdajac chlona'c stos sobie przeznaczony jak wyglodzona jaka's istota… Luczywa juz przeze'n zjedzone opadly czarnymi drzazgami, grube klody palily sie cale, rubinowymi okrywajac weglami. Wiatr, jakby umy'slnie zeslany, zrazu lekki, wzmagal sie i podzegal jeszcze ten pozar, na kt'ory wszyscy patrzali z uroczystym przejeciem i trwoga. Zdawalo sie im, ze ujrza ze stosu ducha ulatujacego w g'ore.

Byla tez to chwila, w kt'orej odgania'c nalezalo zle sily, czarne bogi, i czterech parobk'ow na koniach, z dzidami w rekach poczelo szybko obiega'c stos dokola, z wrzaskiem wywijajac nimi… Wt'orowali im wszyscy przytomni[254] bijac w dlonie, podnoszac rece, w g'ore podrzucajac oszczepy.

Stos plonal ciagle. Zza kleb'ow dymu, zza jasnych plomieni wida'c jeszcze bylo sczerniale zwloki i u st'op ich wyciagnietego trupa, na kt'orym bielizna plonela; to znowu oslanialy je dym i ogie'n wybuchajace od dolu, az bale u dolu kruszy'c sie, lama'c i opada'c zaczely. Oba ciala osunely sie w ognista, zarzaca glebie i znikly… Stos stal rozzarzony, jak jedno plomie[255] ogromne, w kt'orym tylko sterczace pale rozezna'c bylo mozna. Pie'sni ucichly… Duchy wzlecialy. Dzieci rzucaly jeszcze w plomienie, co kt'ore mialo najdrozszego, co ojcu na drugim 'swiecie sluzy'c moglo… oreze, kawalki kruszcu, kamienie…

Tymczasem sluzebne napelnialy misy, niecki i garnki strawa i obiatami dla zywych i umarlych, grobowa dla duch'ow ofiara.

Zarzewie na zgliszczu, coraz sie zmniejszajac, z wielkiego stosu stalo sie malym ogniskiem, kupa wegli czarnych i popiolu. Zsuwano glownie, aby dogorywaly, czekajac, az ogie'n 'swiety sam przyga'snie…

Slo'nce juz zapadalo, gdy nareszcie dogorzaly reszty, a zgliszcze woda przyniesiona ze 'swietego zdroju z wolna zalewa'c zaczeto.

Natenczas przystapily niewiasty niosac popielnice gliniana, aby w nia zgarna'c niedogorzale[256] resztki ko'sci, wegla i wszystkiego, co razem ze zmarlym przez ogie'n zniszczone poszlo z nim na 'swiat drugi. Az do najdrobniejszych szczatk'ow i pr'oszyn zmieciono wegle, popioly, okruszyny, niedogorzale kostki, niedopalone sprzet'ow oblamki.

I ruszyl znowu orszak zalobny, niewiasty, mezczy'zni, dzieci, niosac popielnice, garnuszki i ofiarne miski ku miejscu, gdzie miano sypa'c mogile, obok Wisza ojc'ow i braci. W po'srodku z urna stanely zebrane szczatki, dokola przy niej miski ofiarne. Popielnice pokryto wiekiem. Dzieci cisnely sie, aby kazde moglo swa drobna pomie'sci'c da'n na grobie… W'sr'od nowych zawodze'n i pie'sni zaczeto sypa'c ziemie na mogile z po'spiechem…

Niewiasty siedzialy kolem, zawodzily i plakaly, lecz pie'sni juz plynely spokojniejsze — duch ulecial… Noc zapadla, gdy sie pag'orek z'olty wzni'osl nad popiolami Wisza…

Na zalniku zapalono stosy luczywa i rozpoczeto uczte zalobna.

Ludzi zgromadzilo sie wiele z okolicy, ugaszczano wszystkich, do wszystkich przepijano… Staly otwarte kadzie z piwem i miodem, kt'orym sie krzepili znuzeni i pragnienie gasili pracujacy u mogily. Okolo mis i niecek z miesiwem siedzialy kupy go'sci, oddzielnie mezowie, osobno i z dala niewiasty.

Wtem ge'sla zabrzeczala i cisza nastala wielka, gale'zmi tylko w lesie wiatr szumial z dala… Slowan dobywal z piersi glosu.

— Pusty w lesie dw'or tw'oj stoi, dzieci twe ojca nie maja… Poszedle's stary do swoich, na mi'od bialy i biesiade… Stary woju… woju stary… wlosy miale's jak 'snieg biale, ale mlode jeszcze dlonie… Kt'oz policzy, kto wy'spiewa, co's ty zostawil na ziemi… ile z rak twych padlo zwierza, ile's roj'ow wypiastowal, ile wrog'ow ty zabile's, ilu's nakarmil ubogich… Wiszu stary, Zboja synu, juz nie wr'oci'c ci do 'swiata… Ziemia'smy cie przysypali, popi'ol tw'oj lzami poleli; poszla z toba zona wierna, ko'n tw'oj mily, r'og tw'oj glo'sny… Wiszu stary, Zboja synu, nie powraca'c ci na ziemie… a po jasnym lata'c niebie… mlotem Niemc'ow zbija'c duchy… Stos ci wielki zapalili, obiaty ci nie skapili… O Lado[257]! Lado! Lado!…

Za starym wszyscy wolali: Lado! I rozleglo sie wolanie po zgliszczu, zalniku i lesie.

Ludek tez zawodzil, p'ol 'spiewajac, p'ol m'owiac, p'ol placzac, a kubek z miodem trzymajac w reku.

— Ojcze dobry… Wiszu panie, za krew twoja m'sci'c sie bedziem. Krew za krew musza da'c, zycie musza da'c za zycie! Krew za krew!…

Cala meska rodzina zmarlego krzyknela jednym glosem, rece podnoszac do g'ory:

— Krew za krew!

Za Ludkiem stal przybyly Doman i podni'oslszy tez kubek w g'ore, glo'sno zawolal:

— Krew za krew!

Oczy wszystkich skierowaly sie ku niemu, stal smutny i on, jakby wlasnego ojca utracil… i poczal tez wolajac na p'ol pie'snia, p'ol slowem, p'ol placzem.

— Stary Wisz niech sie pocieszy! Stanie sie, czego on zadal, spelni sie co on przykazal… Ida wici, leca wici… I starszyzna juz zwolana… Strach na grodzie… Chwostek blady, niewolnik'ow swoich zbiera… Na wiec p'ojdziem, poniesiemy krwawa suknie i koszule, przed starszyzna polozymy… i o zemste zawolamy…

Wt'orowali mu niemal w kazde slowo blizej siedzacy, pokrzykujac i kubki podnoszac. Mlodziez odgr'ozki[258] i przekle'nstwa rzucala coraz w strone grodu, ku Goplu zwracajac twarze i 'sci'snione[259] pie'sci.

W miare jak kadzie sie wypr'oznialy, gwar powiekszal; starsi o zmarlym rozpowiada'c zaczeli, jak on mlody wiek spedzil we znoju i boju, jak dokazywal w pierwszej zycia polowie, jak swoich kochal, jak oni go kochali, jak go's'c dla'n byl 'swietym… Kubki krazyly, zal stawal sie coraz goretszym i zemsty pragnienie.

Niewiasty takze, siedzac na uboczu, 'spiewaly cichym glosem…

I trwalo to noc cala do dnia bialego, i przeciagnelo dzie'n drugi i noc druga, a nie sko'nczylo az trzeciego… Mlodziez ciskala oszczepy, biegala na wyprzodki do celu pieszo i konno; rzucala kamieniami, pr'obowala sil borykajac sie z soba, az napoju sie przebralo i znuzenie wycie'nczylo. Dopiero sie wszyscy rozchodzi'c poczeli, mogile zegnajac jeszcze a okladajac ja gale'zmi zielonymi.

Doman ze swym dworem dotrwal do ko'nca, a gdy bracia zgliszcze i zalnik opuszcza'c mieli, poszedl z nimi przeprowadzajac ich ku zagrodzie.

Na p'ol drogi zatrzymal braci.

— Sluchaj, Ludek — rzekl — albo to pora, albo nie, m'owi'c o takiej sprawie… a ja chce z serca zrzuci'c, co na nim mam… Siad'zmy i gadajmy.

Posiadali wiec u debu, a Doman braciom rece podajac poczal.

— Ja z wami… ja wam bratem chce by'c, bad'zcie wy mnie tez.

— Zgoda! — odparl Ludek, kt'ory po ojcu odziedziczyl ten sam umysl spokojny i mestwo, jakie mial stary; nie m'owil latwo ni wiele, ale co rzekl, to strzymal, cho'cby krwia przyszlo polewa'c.

— Co my'slicie poczyna'c? Ojca trzeba pom'sci'c… nie moze inaczej by'c. Smerda go zabil… Smerde zabi'c mala rzecz, ale on to nie swoja uczynil wole… Co my'slicie poczyna'c?

— Dobrze'scie wprz'ody rzekli — odparl po namy'sle Ludek. — Zaniesiemy na wiec krwawa suknie i koszule, polozym ja przed starszyzna i rzeczemy: „Zginal Wisz za was, za wiec, niech wiec stanowi o pom'scie za krew jego”.

Spojrzeli po sobie…

— Pewnie — odezwal sie Doman — niech starszyzna wyrzecze, a nie bedziecie mieli rak, aby sie upomnie'c o krew, by darmo nie wsiakla, ja wam moje ofiaruje…

Tu zawahal sie nieco Doman i oczy mu zablysly, ale spu'scil je wnet, jakby zawstydzony.

— Ja wam bratem by'c chce… bratem… — dodal.

— My tobie bra'cmi!… — odezwali sie obaj synowie Wisza i podawali sobie rece znowu.

— Nie stalo mi czasu starego Wisza prosi'c, bede wam m'owil o tym… Siostre wasza chce wzia'c…

Byla chwila milczenia; obyczaj 'owczesny, kt'ory po starsze'nstwie bra'c przykazywal, nie zostawial watpliwo'sci, ze m'owil o Dziwie. Ludek zwiesil glowe.

— Domanie, bracie — rzekl. — Dziwa meza nie chce zna'c… Nienowa to rzecz, bogom sie 'slubowala… To nie jest niewiasta do dzieci, do kadzieli, do garnk'ow, ale do ognia 'swietego, do zdroju, do pie'sni i wr'ozby… Zony z niej nie bedziecie mieli… Dalbym ja wam z serca… a przeciw 'slubowi bozemu jak mi sta'c?

Zamilkli znowu; Doman glowe zwiesil, brode szarpal i mruczal.

— O! — rzekl — niejednej sie to dziewce 'sni, a jak ja we'zmie maz, zapomni… Mnie sie ona upodobala z urody i ze wszystkiego… Dostatek u mnie bedzie mie'c, kniehinia[260] ja uczynie, ptasiego mleka chyba zabraknie…

Ludek glowa wciaz potrzasal.

— Co ja poradze — rzekl. — Z bogami i duchami ja wojowa'c nie chce… a mlodsza, gdyby'scie chcieli, dam chetnie. Nie brzydsza od niej, nie gorsza od niej… Ta, cho'cby i poplakala, we'zmiecie ja…

Spojrzal na Domana. Ten, li's'c urwawszy, do ust sobie przylepil i gdzie indziej patrzac, milczal; wzgardzi'c nie chcial, a wzia'c nie m'ogl… Az gdy li's'c odpadl, rzekl powoli:

— Dziewce gdyby'scie kazali, musialaby poslucha'c, wy teraz panem jeste'scie we dworze, co kazecie, musi by'c… Kazdej z nich sie roi bogom sluzy'c i duchom, a czy przeto ich slucha'c?

— Ja przykaza'c jej nie moge — rzekl Ludek spokojnie.

Domanowi twarz sie marszczyla i oczy palaly, a dyszal, jak gdyby sie tylko co zmeczyl.

— E! — zawolal — takie to braterstwo wasze! Da'c mi jej nie chcecie, bo moze od drugiego lepszego sie okupu spodziewacie…

— Domanie, bracie, okupu nie potrzebuje… prawde m'owie.

— Chcecie, bym wam bratem byl, bym pomste z wami wzial, siostre mi dajcie — powt'orzyl Doman.

— Mlodsza wam dam…

— Starszej chce albo zadnej.

— Nie moge! — odezwal sie stanowczo Ludek.

Doman wstal z siedzenia, swoim obyczajem li's'c znowu urwal, na ustach go polozyl i kilka krok'ow odszedl.

— Ojciec wasz bylby mi ja dal — zawolal prawie gniewnie.

— Nigdy…

— Chcecie mnie mie'c z wami i za wami? Stane… ale ja musze mie'c, a nie, to nie…

Ludkowi sie brew namarszczyla i drgnal, niecierpliwie powtarzajac:

— A nie, to nie!

— Wiec nie!— wybuchnal porywczo Doman. — Wolicie we mnie mie'c wroga niz brata?

— Kupi'c was nie moge, obej's'c sie musze… — rzekl Ludek zimno.

Chlopak sie rzucil w tyl, caly drzac z gniewu.

— Ludku, bracie! 'Zle czynicie, m'owie wam! Dla dziewki ojca w mogile pocieszy'c nie chcecie utoczona krwia… Hejze! hej!…

— Slowom rzekl — mruknal Ludek. — Nie moge…

— Druh'ow wam teraz trzeba, a nieprzyjaci'ol sobie robicie! — szydersko[261] dodal Doman. — Rozumu nie macie…

Spojrzeli sobie w oczy, Ludek sie hamujac powt'orzyl raz jeszcze:

— Nie moge…

Doman sie zerwal juz i's'c.

— Nie zechcecie da'c po dobrej woli, to ja kiedy's wezme sila…

— A my sila bedziem broni'c…

— A no!

— A no!

Ostatnich sl'ow domawiajac, zaczeli sie cofa'c od siebie, ciagle sobie patrzac w oczy. Rak juz sobie nie podawali. Mlodszy brat stal milczacy za Ludkiem, kt'ory dla'n teraz ojca zastepowal.

Doman kolpak nasunal gwaltownie na oczy i odszedl. Konie jego staly opodal nieco ku zgliszczowi, milczacy powl'okl sie do nich, zatetnilo, odjechal…

Ludek stal jeszcze, czekajac, czy sie nie wr'oci, poslyszawszy tetent ruszyl sie i on.

W gaszczach slycha'c bylo, jak pedzil w las i psy za nim lecac ujadaly.

Po drodze Ludek z bratem spotykali swoich, co sie na zagrode wlekli, pod'spiewujac. Tryzna i stypa wiecej niz b'oj i walka znuzyly… szli smutni, zataczajac sie i przystajac dla spoczynku…

Nazajutrz w zagrodzie zycie powr'ocilo do tryb'ow powszednich, niewiasty staly u ogniska, Dziwa siedziala u krosien, slugi zarna obracaly, gotowano strawe, krzatano sie okolo stada, bocian klekotal na szopce, a sroki krzyczaly skaczac po plotach. Ruch byl tym wiekszy, ze pogrzeb po sobie wszedzie 'slady zostawil, a starej Jagi, co niewiastom przewodzila, nie bylo. Miejsce jej zajela zona Ludkowa, tak jak maz jej wladze nad gromadka po ojcu odziedziczyl.

Wieczorem na przyzbie przed chata siedzialy dwie siostry, Dziwa i Zywia, wsparlszy glowy na ramionach swych, obejmujac sie rekami… patrzaly gdzie's na lasy i dumaly, i nucily… Ludek wyszedl od rzeki, rece w tyl zalozone trzymajac, z glowa na piersi spuszczona. Zobaczywszy go przed soba dziewczeta wstaly. Zatrzymal sie przed nimi. Dziwa podeszla krok ku niemu.

— Po co's ty Domana oczarowala? — rzekl powoli.

— Ja? — rumieniac sie zawolala dziewczyna. — I czar'ow nie znam, i Domana zna'c nie chce…

— Braterstwo nam wypowiedzial za ciebie… — m'owil Ludek. — Chce cie mie'c… odgraza sie nam…

— Jam bogom 'slubowala — spokojnie m'owila Dziwa.

— Wie o tym… a zna'c nie chce…

— C'ozem ja winna?…

Zywia stojaca za siostra to na nia, to na brata ciekawymi rzucala oczyma. Milczeli…

— Ej! Dziwa — ozwal sie Ludek — lepiej by bylo z nim zy'c, brata mie'c, niz wroga sobie napyta'c…

Potrzesla glowa, dwie lzy poplynely jej po twarzy, spojrzala na brata u'smiechajac sie blagalnie.

— Nie silujcie mnie — rzekla cicho. — Zostawcie Dziwe w pokoju. Bede wam w krosnach tka'c, bede pie'sni 'spiewa'c, wode nosi'c ze zdroju, w wianku chodzi'c zielonym…

I poklonila sie do n'og brata, a Zywia nic nie m'owiac, jakby za nia tez blagala, pochylila sie 'sciskajac go za kolana.

Ludek glowe spu'scil i odszedl milczacy.


ïðåäûäóùàÿ ãëàâà | Stara baśń | cëåäóþùàÿ ãëàâà